Tadżin w Moskwiczu, czyli objazd Maroka Moskwiczem 403
Informacje techniczne i ciekawostki:
- Wyprawa trwała 19 dni.
- Droga do z Hiszpanii na autolawecie – ponad 7000 km
- Jazda Moskwiczem po Maroko ponad 2800 km
- Zużycie oleju silnikowego w Moskwiczu to około 0,4 l / 2800 km (20W50 Classic Motul)
- Zużycie paliwa przy pełnym obciążenia Moskwicza 403 to 7,9 do 9,2 l/100 km w zależności od prędkości jazdy i terenu
- Zużyte dwie butelki dodatku do paliwa Valve Expert (zamiennik w związku z brakiem ołowiu w benzynie dla klasycznych silników)
- Powstanie nieszczelności na połączeniu rury wydechowej z kolektorem wydechowym – przyczyna to sztywne połączenie tego układu. W obecnych wydechach stosuje się łącznik elastyczny mi. zapobiegający takim usterkom.
- Do archiwizacji mieliśmy pięć kamer, dwa współczesne aparaty fotograficzne i kilka obiektywów, aparat negatywowy Zorkij 4 z 1967 z trzema obiektywami, oraz mieszkowy Zeiss Ikon 520/2 z początku lat trzydziestych XX wieku
- Relacje z trasy są na moim Facebooku i Youtube: PodrozeRajdyHoffman i Instagramie hoffmanrallyteam
W Maroko już byłem jako turysta hotelowy, oraz przygodowy samodzielnie jeżdżąc pożyczonym samochodem. Jednak od czasu do czasu muszę mieć jakieś nowe wyzwanie. Tym razem zaproponowałem Mirkowi Północną Afrykę. Wyzwaniem był właśnie objazd Maroka, ale Moskwiczem 403 z 1964 roku. Niniejszym autem, też z Mirkiem w 2021 roku przeżyliśmy Bałkańską Przygodę. Teraz zdecydowaliśmy się na Północną Afrykę. Po przeanalizowaniu trasy ustaliliśmy że szybko przemieścimy się autolawetą do granic Europy, co trwało prawie cztery dni. W dwie strony dawało niespełna osiem dni szybkiej jazdy autostradowej.
Punktem początkowym był Niechobrz w gminie Boguchwała znany z odcinka Rajdu Rzeszowskiego. Wszystkich za to dziwił czas naszego wyjazdu, bo wyruszyliśmy 1 stycznia 2023 roku, późnym porankiem. W ten sposób zaoszczędziliśmy dni urlopowe, a po za tym mieliśmy całkiem puste drogi. 4-go stycznia pojawiliśmy się w Alheciras w Hiszpanii, z biletem na prom. I wreszcie rozpoczęły się problemy. Obsługa wpuściła nas na parking oczekujących, po czym jeden z kontrolerów nie wpuścił samochodów na prom, ponieważ mieliśmy załadowanego Moskwicza. Po długich ustaleniach dokupiłem drugi bilet na klasyka. Nakazano nam ściągnąć auto z lawety, co mnie nieco zdziwiło. Jednak tak zrobiliśmy i uśmiechnięci zmierzaliśmy na prom, który właśnie zamknął wrota. Nie poddając się, nadal z uśmiechem zjedliśmy dobry posiłek w porcie, a na następnym promie znaleźliśmy się dopiero za trzy godziny. Celem była Ceuta, czyli hiszpański port i miasto w Afryce. Byliśmy tak zmęczeni, że nie interesowało nas nawet zwiedzanie.
Piąty dzień wyprawy to Maroko. Granica była zaledwie 3 kilometry od hotelu. Znów wyruszyliśmy z uśmiechami na twarzach, by szybko je stracić. Ja za kierownicą Moskwicza, Mirek w samochodzie technicznym. Rozdzielono nas na pasach dojazdowych, a po jakimś czasie zobaczyłem zawracające do Ceuty, nasze Ducato. Lekki szok, przy czym ja do Maroka wjechałem prawie w ogóle nie kontrolowany. Po długich ustaleniach, okazało się że autolaweta jest pojazdem specjalnym i musi posiadać dodatkowe zezwolenia. To był nasz błąd. Teraz już wiem, że powinienem poprzez PZM w Polsce załatwić specjalne zezwolenie. Ja byłem w Maroko, a Mirek w Hiszpanii… trzeba było szybko decydować.
Wybraliśmy opcję pozostawienia Fiata lawety w Ceucie, co nie było łatwe przy tak małym obszarze miasta i wyruszyć samym Moskwiczem. Mirek musiał to wszystko ogarnąć, więc granicę przeszedł obładowany jak „graniczna mrówka” biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
W najbliższym mieście kupiliśmy marokańskie karty telefoniczne, co jest stosunkowo łatwe i z bułkami w ręku wyruszyliśmy w drogę. Celem dnia była wioska górska Ben Smime, gdzie dotarliśmy przed północą. W zamierzeniach nie chcieliśmy jeździć nocą, jednak w tym przypadku byliśmy zmuszeni. Nocnym zagrożeniem w Maroko, są wałęsające się samotne osły, psy, nieoświetlone wózki, motorowery, czy chociażby samochody.
Dzień szósty to lekkie zwolnienie tempa i spokojna jazda z drobnym zwiedzaniem. To był też moment pierwszych znaków usterki związanej z nieszczelnością kolektora i rury wydechowej. Gorące spaliny z silnika zaczęły wpadać na kieliszek pompki zasilającej i podczas krótkich postojów następowało zwiększenie temperatury, odparowanie paliwa i brak możliwości dalszej jazdy, aż wszystko wystygło. Na początku nie rozpoznałem powiązania tych dwóch usterek, więc nie skupiłem się na szybkim skręceniu układu wydechowego. Przedmuch był znikomy, ale tak nieszczęśliwie że całość dmuchała właśnie na pompkę. Zresztą i tak nie mieliśmy odpowiednio załamanego klucza. Oczywiście taki klucz pozostał w Ceucie. Niestety w tym przypadku moja ignorancja i dalsza jazda powodowała coraz częstsze postoje, szczególnie w miejscach dalekich od cywilizacji. W końcu awarię usunęliśmy przy pomocy przydrożnych mechaników, jednak pod wpływem temperatury wystąpiła rysa na szklanym elemencie pompki i zaczęła się sączyć benzyna.
Pompka zapasowa? Była, ale w Ceucie. Trzeba było ryzykować. Mieliśmy przygotowaną gaśnicę, bo pompka jest w okolicy układu wydechowego. Na szczęście zawsze wożę nieco większą gaśnicę niż minimum, jednak najgorsze nie wystąpiło. Awarię usunęliśmy dopiero w Casablance, gdzie mechanik z tokarką wytoczył nowy aluminiowy kielich i usterka definitywnie zniknęła.
Czas na wyprawę wybraliśmy dobry, bo temperatura wahała się pomiędzy 0°C, a 25°C. Dzięki temu samochód pracował w optymalnych warunkach, ani razu nie dając sygnału przegrzania. Warto tutaj wspomnieć, że silnika Moskwicza posiada wentylator napędzany paskiem klinowym, bez żadnej regulacji prędkości, oprócz obrotów silnika. Tutaj ukłon dla konstruktorów tego układu chłodzenia, bo jest naprawdę dobrze wyliczony.
Przejeżdżając dużą część Maroko i wybierając nietypowe miejsca do zwiedzania zostałem kolejny raz miło zaskoczony dobrymi drogami. Tylko raz mieliśmy niespodziewany odcinek kamienisto-szutrowej trasy… no chyba że sami chcieliśmy taką drogą jechać.
Jednym z bardzo ważnych punktów, które zamierzaliśmy odwiedzić to Gara Medouar, miejsce znane z filmów Mumia (tzw. Hamunaptra) i Spectre (007 James Bond) z 2015 roku. Dzięki uprzejmości i nawiązaniu dobrego kontaktu z właścicielem domku noclegowego w Arfoud, dowiedzieliśmy się jak dokładnie trafić na drogę którą w filmie Spectre jechał Rolls Royce Silver Wraith z 1948. To była duża pokusa, więc musiałem tam wykonać swoją autorską sesję zdjęciową, a właściwie coś w rodzaju autoportretu. Drugą pokusą, też zrealizowaną był przejazd w podobnym stylu jak jechał Rolls Royce, co można zobaczyć na moim profilu Youtube: „Podróże Rajdy Hoffman”.
Warto też wspomnieć kilka słów o tym miejscu, które nie należy do najczęściej odwiedzanych punktów Maroka. Nie jest to krater wulkanu, na co mogą wskazywać przerobione ujęcia filmowe. Jest to twór ziemski powstały wskutek długotrwałej erozji. Od XI wieku było to fortecą dla garnizonu wojskowego broniącego okolicy, a w czasach rządów Portugalczyków użytkowano to miejsce jako więzienie, na co wskazuje mur wejściowy, widoczny dobrze w pierwszych minutach filmu Mumia (pierwsza część).
Do środka można wjechać samochodem, a potem skierować się na sam szczyt, co też wykonaliśmy naszym Moskwiczem… i nagle zobaczyliśmy człowieka w szpiczastym kapturze. Wokół nie było żywej duszy, a tutaj dziwna postać. Po kilkunastu sekundach przywitaliśmy się ze wzajemnym uśmiechem. Okazało się że to był okoliczny Berber (rdzenny mieszkaniec Północnej Afryki) sprzedający ręcznie wykonane ozdoby i skamieniałości, których pełno jest w okolicy. Ubiór, który miał na sobie to dżelaba, taka długa i luźna tunika z długimi i szerokimi rękawami, oraz kapturem zwanym „cob”.
Po nawiązaniu miłego kontaktu, zostawiliśmy nowemu koledze wodę, bo okazało się, że zapomniał sobie o tym, a do najbliższego domu było pewnie z kilkanaście kilometrów.
Klasyczne samochody mają fajną zaletę w podróżach fantazją, czego nam nie brakowało. Posiadają duży prześwit, co pozwala wjeżdżać w nietypowe miejsca, jak chociażby wjazd w kamieniste drogi przypominające nieco marsowe krajobrazy.
Poruszając się południową stroną Maroka, wzdłuż granicy z Algierią zobaczyliśmy jakieś ruiny wydobywające się z piachu, a w tle kikuty wysokich palm. Było to gdzieś w pobliżu miasteczka Idgi. Bez namysłu wjechaliśmy w pustynny piach, a utwierdzając się, że ślady po których jechałem były stabilne to chciałem zaparkować zjeżdżając nieco w bok. To był błąd. Samochód natychmiast zaczął grzęznąć w piachu i tylko szybka reakcja… zrzucenie z dwójki na jedynkę i dodanie gazu w granicach przyczepności uratowało sytuację i udało się powrócić na twardszy teren. Zwiedziliśmy tą opuszczoną dawną oazę pustynną chociaż turyści tam raczej nie zaglądają. My, oprócz znanych miejsc, szukaliśmy też tych zwykłych, które bardziej obrazują prawdziwość danego terenu.
Nasz Moskwicz dość swobodnie jechał po równinach, jak i po wysokich górach. Najwyższy punkt, który osiągnęliśmy na trasie to 1700 m. n.p.m.
Po przedostaniu się przez góry Atlasu, wjechaliśmy w nieco niższe partie gór Antyatlasu. W dziewiątym dniu wyprawy dotarliśmy do Amtoudi. Można by rzec, wioski na końcu świata. Nie mogliśmy odszukać miejsca rezerwacji, ale wyczuł to właściciel i przyjechał po nas na skuterze. Z przeciwka wyjechał policyjny radiowóz, a po krótkiej wymianie zdań już wiedzieliśmy że mamy darmowo strzeżony parking. Dbałość o turystów w Maroko jest naprawdę na dobrym poziomie.
Do miejsca zakwaterowania jechaliśmy na jedynce, po kamienistej drodze i pod dużym kątem wzniesienia. Podjechaliśmy pod sam dom, gdzie kończyła się droga, a zaczynał trakt. Naszym oczom, ukazała się kamienista twierdza. Okazało się że spaliśmy u wejścia, można by rzec szlaku do kamiennej twierdzy zwanej Kasbą lub Agadirem. Samochód musieliśmy zostawić około 700 metrów poniżej jednak wiedzieliśmy, że będzie bezpieczny. Usnęliśmy wśród kultury Berberów (inaczej Amazigh), oraz odgłosów islamskiej religii. Nad ranem obudził nas gwar ryczących osłów. Osły posłużyły do wejścia na wspomnianą twierdzę Agadir Id Aissa, chociaż jazda na nich była dla nas na tyle trudna, że zostawiliśmy osły w spokoju.
Popołudniu dnia dziesiątego byliśmy w Tafraoute, gdzie raczyliśmy się posiłkiem o nazwie Tadżin (Tagine) wykonanym w zamkniętym stożkowym naczyniu o tej samej nazwie Tadżin. Zresztą takie naczynia zakupiliśmy w końcowym etapie wyprawy, gdzieś w miejscowości Mzoudia. Warto zaznaczyć, że jest to najczęściej spotykana forma posiłku w Maroko. W naczyniu są duszone warzywa, kuskus, mięso, a w niektórych daniach na końcu dodaje się jajko. Chociaż w przewodnikach opisują się o specjalnych przepisach, to w rzeczywistości nie ma grupy ścisłych wytycznych dania tylko inwencja kucharza, a w przypadku gospodarstw domowych jest to pomysłowość gospodyni.
W jedenastym dniu nasz Moskwicz wdrapał się na wzniesienie Kasba Touchant (Tuszant). Po wejściu okazało się że są to ogromne, ale rozpadające się ruiny. Za chwilę pojawił się Berber, okoliczny mieszkaniec, który wprowadził mnie do środka. Delikatnie stąpając zwiedziłem to miejsce tylko dlatego, że on szedł przodem. Przeżycie niesamowite, szczególnie kiedy wszedłem do wieży. Zobaczyłem gołe wysokie mury. Nie było dachu ani dwóch podłóg kondygnacji. Za to na ścianie, zapewne na pierwszym piętrze wisiała pusta, drewniana klatka na domowego ptaka.
Późnym popołudniem dotarliśmy do wioski Azrarag, koło Agadiru. Tam spotkaliśmy się z Abdulem i jego żoną Samirą. Dzięki uprzejmości Abdula nawiązaliśmy kontakt z właścicielem Renault-a 4 w marokańskiej wersji produkcyjnej i zrobiłem materiał filmowy o tym aucie (film można zobaczyć na Youtube „Podróże Rajdy Hoffman”).
Kolejny dzień miał być bardzo przyjemny… ale okazało się że tylko dla jednego z nas, bo Mirka rozbolał ząb. Poprzez ubezpieczyciela został umówiony w klinice w Agadirze i niespodzianka. Mirek wyszedł z samochodu, gdzie w końcu kierowcą był Hoffman i wszedł do kliniki o nazwie Hoffmann.
Ja w tym czasie skorzystałem z dwóch godzin w hammamie. To były dwie godziny relaksu, chociaż kąpiel z peelingiem całego ciała czasem była szorstka. Potem była herbatka, masaż i wyszedłem jak nowo odrodzony. Mirek tymczasem siedział u dentysty, a leczenie trzeba było kontynuować jeszcze w Casablance i Polsce. Tak to czasem jest z zębami.
Kolejnym punktem na trasie była Casablanca, ogromna aglomeracja miejska do której ciągną mieszkańcy biedniejszych rejonów Maroko z nadzieją wzbogacenia się. Niektórym to się oczywiście udaje. W Casablance spędziliśmy dwie noce, spotykając się z marokańską polonią. Wspólnie oglądaliśmy miasto, a będąc pod wrażeniem kultowego filmu z 1942 roku „Casablanca” odwiedziliśmy restaurację Rick´s Cafe zbudowaną na wzór tej filmowej.
Piętnastego dnia wyruszyliśmy do Ceuty. Samochód sprawował się idealnie, więc jechaliśmy z prędkością powyżej 85 km/h. Mając czas zjechaliśmy z trasy, do miasta Kenitra gdzie odnaleźliśmy polski akcent. Był to mural na ścianie bloku, w samym centrum miasta, a był poświęcony polskiemu agentowi wywiadu Mieczysławowi Słowikowskiemu, który przyczynił się do bezpiecznego lądowania aliantów w Afryce podczas II Wojny Światowej.
Późnym wieczorem byliśmy już na granicy, gdzie po dwugodzinnym oczekiwaniu w kolejce zmierzaliśmy do hotelu.
Kolejne dni to typowy szybki powrót, jednak fantazja nadal nas nie opuszczała i kiedy znaleźliśmy się w pobliżu miasta żandarma z Saint Tropez to zdecydowaliśmy się tam zanocować.
Jak już byliśmy w tak kultowym miejscu, to pomimo zmęczenia zrzuciliśmy Moskwicza z lawety i miasto zwiedzaliśmy z pokładu klasyka. Wyludnione uliczki Saint Tropez zachęcały nas do fotografowania. Jedynie musieliśmy się śpieszyć, bo dzień zmieniał się w nocną szarość. Po wieczornej kolacji w oparach dymu papierosowego skierowaliśmy się na parking i niespodzianka. Obok naszego Moskwicza zobaczyliśmy Citroëna Méhari. Takie auto zostało wykorzystane w filmie „Żandarm i kosmici”, a mi z dzieciństwa utkwiła w pamięci scena kiedy Louis de Funès jako żandarm Ludovic Cruchot wymienia się kierownicą w czasie jazdy ze swoim filmowym zwierzchnikiem.
Dziewiętnastego dnia dotarliśmy na Podkarpacie, czyli do Niechobrza w Gminie Boguchwała, jadąc cały ostatni dzień w śnieżycy.
Wskazówki i spostrzeżenia zmotoryzowanych turystów w Maroko:
- Maroko jest przyjazne dla turystów.
- Przed podróżą samochodem nietypowym, np. autolawetą itp. należy sprawdzić w odpowiednich organizacjach czy są potrzebne zezwolenia (przyp. PZM).
- Policja w Maroko, często stoi na wjazdach i wyjazdach z miejscowości. Należy zwalniać i poddać się kontroli, jeśli policjant zatrzyma pojazd. W naszym przypadku raczej nam machali i pozdrawiali.
- Drogi w większości są dobrej jakości.
- W przypadku mocnych ulew, niektóre drogi mogą być nieprzejezdne.
- Wskazane nie przyzwyczajać miejscowych i dzieci do naszych nawyków rozdawania cukierków i gadżetów. Oczywiście dobrze to zrobić w podziękowaniu za jakąś pomoc.
- Kartę telefoniczną bardzo łatwo kupić, przy czym należy dokupić odpowiednią ilość internetu – nam wystarczyło po 10GB na cały wyjazd. Proponuję też poprosić sprzedającego, aby aktywował nam kartę w telefonie. Oczywiście jeśli ktoś ma obawy bezpieczeństwa danych to zostawiam temat do indywidualnej interpretacji.
- Stacje paliw są dość często rozlokowane. W każdej większej wiosce jest stacja. Jednak proponuję sobie to sprawdzić za każdym razem w mapach.
- W większych miastach można bez trudności płacić kartą. W małych sklepach, we wioskach proponuję mieć gotówkę, najlepiej marokańskie dirhamy.
- Waluta euro jest powszechnie akceptowana, ale w nie najlepszym przeliczeniu.
- W celu wymiany waluty (najlepiej euro, lub dolar) należy mieć ze sobą paszport. Niektórych banknotów dolarowych kantory nie akceptują – wystarczy nawet jakaś plamka. Waluta euro jest lepsza do zabrania ze sobą.
- W bankomatach można wybrać pieniądze – jest to łatwe do wykonania, chociaż zdarzyły się bankomaty, gdzie nie znalazłem języka angielskiego, a jedynie hiszpański i francuski.
- Warto wykonać sobie ubezpieczenie podróżne, sprawdzić dokładnie warunki ubezpieczenia. Obsługa lekarska i dentystyczna jest na bardzo dobrym poziomie (korzystaliśmy z pomocy w dużym mieście).
- Warto skorzystać z zabiegu pielęgnacyjnego, nawet można by powiedzieć rytuału hammam. Miejsca dobrze wybrać z polecenia, aby czuć się komfortowo jeśli chodzi o higienę.
- Fotografowanie i nagrywanie ludności nie zawsze jest mile widziane, jednak często wystarczy tylko zapytać, w formie ustnej, uśmiechem, czy delikatnym znakiem.
- Latanie dronem jest zabronione i chociaż w przypadku przejazdu granicy samochodem nie byliśmy kontrolowani, to użycie drona może być niebezpieczne bo w Maroko jest bardzo duża siatka służb mundurowych.